Poszukiwanie minionego czasu
Przysiadłem na
przydrożnym kamieniu, zdjąłem but, wyjąłem kamyk i przybliżyłem go
do oczu: powierzchnia kamyka zafalowała i rozpostarła się, a z tego
falowania wyłonił się i stanął przede mną budynek z szyldem Sklep
Spożywczy Nr 5. Nałożyłem but, wstałem z kamienia, otworzyłem
drzwi sklepu i wpadłem wprost w czułe objęcia znajomego zapachu –
tuż przy drzwiach stała beczka z mętną solanką, w której srebrzyście
połyskiwały śledzie.
Jako
dziecko za śledziami nie przepadałem – wyjątek stanowiły te, które
na święta przywoził z Warszawy wuj, były restaurator. Tamte śledzie
w śmietanie to były rozpływające się w ustach delicje, ze smakiem
zwykłych śledzi niewiele mające wspólnego. Dorośli spożywali śledzie
często – postu przestrzegano wówczas surowo – a przy tej okazji
zazwyczaj powtarzali starą śpiewkę: ...przed wojną, panie, u
żyda, to były śledzie...,co może i było prawdą, ale przede
wszystkim wyrażali w tych słowach stosunek do rzeczywistości
przyprawiony szczyptą nostalgii za czasami młodości.
Jeżeli jesteśmy już w tym sklepie sprzed pięćdziesięciu mniej
więcej lat sięgnijmy do kieszeni, zaczerpnijmy garść bilonu i
dokonajmy zakupów.
Na
pierwszy ogień idą oczywiście cukierki – produkt, bez którego
organizm dziecka nie jest w stanie normalnie funkcjonować. Najwięcej
tego dobra za stosunkowo niewielkie pieniądze można było otrzymać w
postaci landrynek nabieranych z chrzęstem przez sklepową (czyli
ekspedientkę) szufelką z dużej, blaszanej bańki i wsypywanych do
rożka wykonanego z kartki papieru.
Dla
smakoszy i chwilowych bogaczy były krówki i raczki – te wpadały do
rożka z szelestem firmowego opakowania. Z gabloty ustawionej na
ladzie z ironicznym uśmieszkiem spoglądała na przełykającego ślinę
delikwenta czekolada – tej panienki za garść bilonu kupić się nie
dało. Czas jakiś trzeba też było poczekać na irysy – mordoklejki,
naszą odpowiedź na niesłuszną ideologicznie gumę do żucia – dmuchać
balonów z nich nie dało się, natomiast na swoją nazwę zasługiwały
całkowicie. Widocznie zostałem skutecznie zindoktrynowany, ponieważ
mordoklejki uwielbiałem, a gumę do żucia po dziś dzień mam w lekkiej
pogardzie.
Z
pozycji dziecka nie dysponującego własnymi funduszami – terminy:
kieszonkowe czy tygodniówka nie były wówczas znane – trudno jest
wyliczyć towary znajdujące się na półkach sklepu. Dziecko wysyłano
zazwyczaj po kupno określonego produktu wręczając mu odliczoną
dokładnie kwotę – drobną nadwyżkę na cukierki otrzymywało się
w razie załatwiania zakupów bezdzietnym sąsiadom, ale zdarzało się
to nadzwyczaj rzadko.
Dzieci najczęściej wysyłano po chleb i w takiej porze, żeby pieczywo
było świeże. Czasem na dostawę trzeba było czekać – wówczas
stawało się świadkiem stałego rytuału. W pobliże sklepu podjeżdżał
samochód, z którego wysiadali kierowca i konwojent – jeden ustawiał
się przy samochodzie, drugi w otwartych na ten czas drzwiach sklepu.
Chleb ułożony był pionowo w pojemnikach, po dwa bochenki zwrócone do
siebie spodami. Pierwszy mężczyzna ujmował w dłonie dwa bochenki i w
pionowej pozycji posyłał je do drugiego, a tamten natychmiast
płynnym ruchem przekazywał je sklepowej; ta chwytała chleb, kładła
go na półce i nadstawiała dłonie po kolejną parę nadlatujących
bochenków. Po kilku minutach rozładunek dobiegał końca i można było
złożyć na ladzie odliczoną należność, przytulić do piersi ciepły
bochenek i maszerować do domu. Zapach świeżego chleba był tak
kuszący, że małolat (wtedy nazywany smarkaczem ) nie potrafił
powstrzymać się i nadgryzał bochenek. Zdarzały się przypadki
łakomstwa nadmiernego, czyli ogryzienie bochenka wokół – taki
delikwent im bardziej zbliżał się do domu, tym wolniej przebierał
nogami świadom przykrych konsekwencji nadmiernego apetytu, dorosłym
bowiem – ach, to niezrozumiałe dzieciom przywiązanie do estetyki! –
ogryziony bochenek bardzo się nie podobał.
Czy
tamten chleb był rzeczywiście taki smaczny ? – na pewno był
smaczniejszy od tego z kilku następnych pięciolatek. Byłem na paru
zebraniach sprawozdawczo – wyborczych hajnowskiego PSS-u i na każdym
z nich padało pytanie o powód niskiej jakości pieczywa; każdy
kolejny prezes wskazywał na kiepską jakość mąki otrzymywanej z tzw.
rozdzielnika – do hajnowskiego PSS-u podobno trafiała mąka ze
Wschodu.
Niewątpliwie sposób zbioru, przechowywania i przerobu zboża w latach
50., który w uproszczeniu można nazwać ręcznym decydował o jakości
mąki – dziś o takiej mące można tylko pomarzyć. Walory tamtego
chleba mierzone były ilością wylanego potu – niewiele, ale co nieco
wiem na ten temat.
Przy
okazji chleba nie można pominąć prywatnej piekarni państwa Kuczkinów
na Chemicznej, działającej zapewne w ramach odwilży po październiku
1956 roku. Przy piekarni był niewielki sklepik i tam zawsze
ustawiała się kolejka spragnionych świeżego, smacznego pieczywa –
brak kolejki oznaczał, że chleb chwilowo wyszedł.
Wróćmy jeszcze do naszego sklepu i sprawdźmy, czego w
nim nie było, a więc: owoców, jarzyn i warzyw, nabiału, mięsa i
wędlin – w te produkty zaopatrywano się w inny sposób. Były
natomiast: sól, cukier, olej, ocet, mąka, kasze, kawa zbożowa (z jej
pastylkowej odmiany sporządzano wspaniały podpiwek), herbata no i
ta, jak jej tam...aha – marmelada!
Tadeusz Topolski
c.d.n.
Urząd
Miasta Hajnówka 17-200 Hajnówka ul. Zina 1
tel. 0 prefix 85 6822180, 6826444
|