Home

 

 


Poszukiwanie minionego czasu (tekst w całości)

            Hajnówkę lat 50. i 60. odwiedzam co jakiś czas płynąc na obłokach wspomnień – sądzę, że lektura tych wspomnień może być dla wielu czytelników wycieczką do nadzwyczaj egzotycznej krainy.

            Za przewodników po tamtych miejscach i czasach wybrałem zmysły – to za ich pomocą chłonąłem i poznawałem otaczający mnie świat; czas na refleksje przyszedł znacznie później.

            Moi przewodnicy - znam ich nieźle – nie poruszają się prostymi drogami; są to powikłane ścieżki pełne meandrów i nawrotów, rozchodzące się w różnych kierunkach, żeby za czas jakiś – na podobieństwo płynącej Puszczą Leśnej – połączyć w jedno koryto.

            Jest to opis dorastania w określonym miejscu i czasie, a głównymi bohaterami są niektóre elementy tego miejsca i czasu dla wielu zupełnie nieznane i egzotyczne.

            Opisanie to będzie oczywiście wycinkowe, wynikające z miejsca urodzenia i zamieszkania, będę też starał się zachować perspektywę świata widzianego przez tamto dziecko.

            Zdaję sobie sprawę, że poza subiektywnym zapamiętaniem pewnych miejsc i zdarzeń w mojej podświadomości mogło dojść do ich porządkowania w sposób niekoniecznie odpowiadający prawdzie – liczę na obywatelską reakcję czytelników i listy ze sprostowaniami.

            Przyjąłem pewne założenie – za jakiś czas okaże się, czy słuszne – że im bardziej subiektywne będą opisane zdarzenia, tym lepsze dadzą świadectwo tamtych lat.

            Chodźmy...

            Odległość od centrum Wszechświata dziecka – rodzinnego domu – powiększa się wraz z dorastaniem i jest uwarunkowana koniecznością, potrzebą, lub chęcią uczestniczenia w niektórych zdarzeniach, czy przebywania w pewnych miejscach. Mój Wszechświat rozszerzał się stopniowo od własnego podwórka i kilku pobliskich ulic na całą Placówkę, Chemiczną – gdzie czas jakiś chodziłem do przedszkola – Żabią Górkę (obecnie okolice ul. 11 Listopada) i śródmieście nazywane wówczas Miastem z odwiedzanym przynajmniej raz w tygodniu kościołem. Dwa inne kierunki ekspansji prowadziły przez Dubiny i Bielszczyznę, nieopodal której mieliśmy kilka hektarów pola, oraz Gubernię – najstarszą, położoną przy Leśnej część obecnego Podlasia – i dalej przez Lipiny, Pojedynaki – osady na skraju Puszczy Białowieskiej; ten kierunek prowadził oczywiście do miejsc w Puszczy zawartych między trybami: Hajnowską od południa, Postołowską od północy i Zwierzyniecką od wschodu. Przez długi czas inne dzielnice Hajnówki, jej okolice, oraz inne obszary Puszczy  pozostawały dla mnie czystą kartą.

*

            Dziwnymi drogami chadza ludzka pamięć – oto podczas niedawnego pokazu kucia konia przypomniałem sobie, że byłem nie tylko świadkiem podobnych czynności – wszak w  kuźni Mierzwińskich stosunkowo niedawno zaprzestano tej działalności – ale jako pacholę też parałem się kowalstwem. Zgoda, miechowy to niezupełnie kowal, ale dzięki gorliwemu poruszaniu rękojeścią miecha mogłem chciwym wzrokiem chłonąć rosnącą łunę paleniska i słyszeć rodzący się w jego gardzieli pomruk; po chwili dźwięczny dialog podejmowały młoty, a na koniec blask rozżarzonego metalu gasł z sykiem i parskaniem w zimnej wodzie.

            Uchylam skrzypiące drzwi kuźni, wychodzę na dwór i pozwalam unieść się falom zapachów, które przenoszą mnie do czasów dość bliskich i bliskich zupełnie.

            Pod koniec lat 60. odkryliśmy w Warszawie pewien sklepik – znajdował się w pasażu handlowym przy Marszałkowskiej na odcinku od Królewskiej do Świętokrzyskiej – gdzie kupowaliśmy aromatyczny, holenderski tytoń fajkowy – na owe czasy wyjątkowy rarytas. Nazywaliśmy ten sklepik kolonialny, ponieważ kojarzył się nam z egzotycznymi, zamorskimi krajami. Przekroczenie jego progu oznaczało zanurzenie się w świat zapachów na tamte czasy nieznanych, nieopisanych, a na pewno nie spotykanych w innych sklepach. Zapach ten tworzyły towary ułożone w gablotach i na półkach: alkohole, papierosy, tytonie, kawy, herbaty, słodycze – wszystko to w nadzwyczaj barwnych opakowaniach opatrzonych napisami w obcych językach. Wnętrze sklepu było namiastką mitycznego Zachodu, a za paszport służyły najzwyklejsze złotówki.(Nikłe echo tamtego zapachu można było poczuć w popularnych w latach 70. sklepach SAM).

            Ponad trzy lata temu dość nieoczekiwanie przekroczyłem wschodnią granicę i znalazłem się w Kamieńcu (dawniej z przymiotnikiem Litewski).Wola jednogłośnie wyrażonego pragnienia rzuciła mnie wraz z grupą podobnych przybyszów do sklepu nazwanego delikatesowym – zapach, jaki nas przywitał do oszołamiających nie należał. Było w tym zapachu coś, co sprawiało, że wciąż do niego wracałem myślami, coś, co dopominało się zauważenia – jak natrętne, ale niezbyt dokuczliwe, stłumione przez odległość brzęczenie muchy. Co jakiś czas próbowałem ten zapach oswoić, nazwać, już, już miałem go na czubku nosa, jednak wciąż mi się wymykał. Ta natarczywość stała się w końcu przyczyną identyfikacji, ponieważ brzęcząca uporczywie mucha zamieniła się w kamyk uwierający stopę.

            Przysiadłem na przydrożnym kamieniu, zdjąłem but, wyjąłem kamyk i przybliżyłem go do oczu: powierzchnia kamyka zafalowała i rozpostarła się, a z tego falowania wyłonił się i stanął przede mną budynek z szyldem Sklep Spożywczy Nr 5. Nałożyłem but, wstałem z kamienia, otworzyłem drzwi sklepu i wpadłem wprost w czułe objęcia znajomego zapachu – tuż przy drzwiach stała beczka z mętną solanką, w której srebrzyście połyskiwały śledzie.

            Jako dziecko za śledziami nie przepadałem – wyjątek stanowiły te, które na święta przywoził z Warszawy wuj, były restaurator. Tamte śledzie w śmietanie to były rozpływające się w ustach delicje, ze smakiem zwykłych śledzi niewiele mające wspólnego. Dorośli spożywali śledzie często – postu przestrzegano wówczas surowo – a przy tej okazji zazwyczaj powtarzali starą śpiewkę:...przed wojną, panie, u żyda, to były śledzie...,co może i było prawdą, ale przede wszystkim wyrażali w tych słowach stosunek do rzeczywistości przyprawiony szczyptą nostalgii za czasami młodości.

             Jeżeli jesteśmy już w tym sklepie sprzed pięćdziesięciu mniej więcej lat sięgnijmy do kieszeni, zaczerpnijmy garść bilonu i dokonajmy zakupów.

            Na pierwszy ogień idą oczywiście cukierki – produkt, bez którego organizm dziecka nie jest w stanie normalnie funkcjonować. Najwięcej tego dobra za stosunkowo niewielkie pieniądze można było otrzymać w postaci landrynek nabieranych z chrzęstem przez sklepową (czyli ekspedientkę ) szufelką z dużej, blaszanej bańki i wsypywanych do rożka wykonanego z kartki papieru.

            Dla smakoszy i chwilowych bogaczy były krówki i raczki – te wpadały do rożka z szelestem firmowego opakowania. Z gabloty ustawionej na ladzie z ironicznym uśmieszkiem spoglądała na przełykającego ślinę delikwenta czekolada – tej panienki za garść bilonu kupić się nie dało. Czas jakiś trzeba też było poczekać na irysy – mordoklejki, naszą odpowiedź na niesłuszną ideologicznie gumę do żucia – dmuchać balonów z nich nie dało się, natomiast na swoją nazwę zasługiwały całkowicie. Widocznie zostałem skutecznie zindoktrynowany, ponieważ mordoklejki uwielbiałem, a gumę do żucia po dziś dzień mam w lekkiej pogardzie.

            Z pozycji dziecka nie dysponującego własnymi funduszami – terminy: kieszonkowe czy tygodniówka nie były wówczas znane – trudno jest wyliczyć towary znajdujące się na półkach sklepu. Dziecko wysyłano zazwyczaj po kupno określonego produktu wręczając mu odliczoną dokładnie kwotę – drobną nadwyżkę na cukierki otrzymywało się w razie załatwiania zakupów bezdzietnym sąsiadom, ale zdarzało się to nadzwyczaj rzadko.

            Dzieci najczęściej wysyłano po chleb i w takiej porze, żeby pieczywo było świeże. Czasem na dostawę trzeba było czekać – wówczas stawało się świadkiem stałego rytuału. W pobliże sklepu podjeżdżał samochód, z którego wysiadali kierowca i konwojent – jeden ustawiał się przy samochodzie, drugi w otwartych na ten czas drzwiach sklepu. Chleb ułożony był pionowo w pojemnikach, po dwa bochenki zwrócone do siebie spodami. Pierwszy mężczyzna ujmował w dłonie dwa bochenki i w pionowej pozycji posyłał je do drugiego, a tamten natychmiast płynnym ruchem przekazywał je sklepowej; ta chwytała chleb, kładła go na półce i nadstawiała dłonie po kolejną parę nadlatujących bochenków. Po kilku minutach rozładunek dobiegał końca i można było złożyć na ladzie odliczoną należność, przytulić do piersi ciepły bochenek i maszerować do domu. Zapach świeżego chleba był tak kuszący, że małolat (wtedy nazywany smarkaczem ) nie potrafił powstrzymać się i nadgryzał bochenek. Zdarzały się przypadki łakomstwa nadmiernego, czyli ogryzienie bochenka wokół – taki żarłok im bardziej zbliżał się do domu, tym wolniej przebierał nogami świadom przykrych konsekwencji nadmiernego apetytu, dorosłym bowiem – ach, to niezrozumiałe dzieciom przywiązanie do estetyki! – ogryziony bochenek bardzo się nie podobał.

            Czy tamten chleb był rzeczywiście taki smaczny ? – na pewno był smaczniejszy od tego z kilku następnych pięciolatek. Byłem na paru zebraniach sprawozdawczo – wyborczych hajnowskiego PSS-u i na każdym z nich padało pytanie o powód niskiej jakości pieczywa; każdy kolejny prezes wskazywał na kiepską jakość mąki otrzymywanej z tzw. rozdzielnika – do hajnowskiego PSS-u podobno trafiała mąka ze Wschodu.

            Niewątpliwie sposób zbioru, przechowywania i przerobu zboża w latach 50., który można w uproszczeniu można nazwać ręcznym decydował o jakości mąki – dziś o takiej mące można tylko pomarzyć. Walory tamtego chleba mierzone były ilością wylanego potu – niewiele, ale co nieco wiem na ten temat.

            Przy okazji chleba nie można pominąć prywatnej piekarni państwa Kuczkinów na Chemicznej, działającej zapewne w ramach odwilży po październiku 1956 roku. Przy piekarni był niewielki sklepik i tam zawsze ustawiała się kolejka spragnionych świeżego, smacznego pieczywa – brak kolejki oznaczał, że chleb chwilowo wyszedł.

            Wróćmy jeszcze do naszego sklepu i sprawdźmy, czego w nim nie było, a więc: owoców, jarzyn i warzyw, nabiału, mięsa i wędlin – w te produkty zaopatrywano się w inny sposób. Były natomiast: sól, cukier, olej, ocet, mąka, kasze, kawa zbożowa (z jej pastylkowej odmiany sporządzano wspaniały podpiwek), herbata no i ta, jak jej tam...aha – marmelada!

            Przerwijmy na chwilę tą wyliczankę – postawię czajnik na płycie, zagotuję wodę i napijemy się herbaty. Życzycie sobie chińską Ulung, czy indyjskie: Madras bądź Assam? – wymieniłem je w kolejności cen od najtańszej do najdroższej. Od znakomitej większości herbat możliwych do kupienia obecnie różniły się doskonałym, właściwym danemu gatunkowi aromatem i odmiennym, wspaniałym smakiem – mogłem je rozpoznawać z zamkniętymi oczami. O herbacie Gruzińskiej wspomnę tyle, że taka też była, żeby nie zostać posądzonym o zatajanie prawdy. Wspaniałe walory ówczesnych herbat były pochodną prymitywnego sposobu zbierania i suszenia ziela, w czym widać podobieństwo do uprawy zboża i jakości pieczywa. Cywilizacja niewątpliwie ułatwia życie, ale po drodze gubi wartości – komu chce się dziś robić kwas chlebowy lub podpiwek, skoro wkoło tyle różnych napojów?

            Wróćmy raz jeszcze do naszego sklepu... Były w nim też konserwy rybne w kilku gatunkach i sprowadzany z Wybrzeża w wielkich bańkach, a sprzedawany na wagę nadzwyczaj smaczny dorsz po grecku; jak wszystko, co dobre pojawiał się zbyt rzadko, w końcu zniknął zupełnie. Z rybami wiąże się dość zabawna historia: widocznie nasze rybołówstwo znacząco zwiększyło połowy, postanowiono więc – i słusznie – nauczyć Polaków jedzenia ryb. W prasie i w radiu – telewizji w tej części Europy jeszcze nie wynaleziono – rozkręcono wielką kampanię reklamową o pożytkach wynikających z jedzenia ryb; w ślad za tym w sklepach – w tym i w Nr 5 – pojawiły się ryby wędzone: piklingi, szproty, makrele (te z rzadka ) i mrożone. Królował wśród nich dorsz, zwłaszcza wędzony. Na reakcję społeczeństwa nie trzeba było długo czekać – ktoś dowcipny wnet wymyślił hasło: Jedzie dorsze, g.... gorsze!

            Niewiele brakowało, a pominąłbym napoje – było ich zresztą niewiele. Te wysokooktanowe, o ile pamiętam, sprzedawano tylko w sklepach monopolowych, gdzie dzieci żadnego interesu nie miały; kojarzę butelki o pojemności ½ lub 1 l z cienkiego, przezroczystego szkła, o wysmukłych szyjkach, stojące na stołach biesiadnych podczas dużych świąt. Nic nie mogę napisać na temat jakości sprzedawanego wówczas piwa, ponieważ odstręczała mnie jego gorycz, gustowałem za to w lemoniadzie i oranżadzie. Były to napoje tak nagazowane, że po wypiciu butelki (a`0,33 l) gaz zazwyczaj ulatniał się nosem. Butelki były wykonane z grubego, jasnego szkła (piwo sprzedawano w ciemnych: brązowych lub zielonych) i posiadały przemyślne, sprężynowe zamknięcia z grubego drutu i porcelanowego korka osłoniętego kauczukową opaską w miejscu, w którym stykał się z szyjką butelki. (Podobne korki spotkałem ostatnio w butelkach niemieckiego piwa). Na dnie butelki czaił się dżinn i jeśli przy piciu napoju postępowało się nieostrożnie, sięgał on łapką i wciągał do szyjki język lub wargę pijącego.

            Mieszkało się na Placówce w zasadzie jak na wsi, co znajdowało też odbicie w języku            - idąc do śródmieścia szło się do miasta.(Kiedy na początku lat 60. przeprowadziliśmy się na Międzytory dowiedziałem się, że tu też chodzi się do miasta).

            Od wiosny do jesieni ulicą Miłkowskiego – a stanowiły ją wówczas nasyp kolejki wąskotorowej i biegnąca obok piaszczysta droga – przeciągało z głośnym meczeniem wielkie stado owiec, wzbijając tumany kurzu; łąki Wspólnoty Dubińskiej ciągnęły się od wąskotorówki aż po Leśną i przycupniętą za nią Gubernię. Pasło się też na tych łąkach kilka krów i nasz koń, który zawsze był klaczą; co dwa lata klacz wydawała na świat źrebię – zawsze z piękną gwiazdką na czole – i co jakiś czas ojciec sprzedawał starszą, a zostawiał młodszą klacz. Ze względu na powtarzającą się maść każda z klaczy dziedziczyła imię po poprzedniczce i nazywała się Kasztanka.   

            Tu mała dygresja – w tamtych czasach spotkać zaprzęg konny było łatwiej niż prywatny samochód. Wśród zaprzęgów wyróżniały się te należące do wozaków – wozacy byli to zazwyczaj ludzie z fantazją, a pewności siebie dodawał im zapewne fakt, że pracują na swoim zarabiając ponoć niezgorzej – a konie były ich wizytówką. Jeden z ostatnich hajnowskich wozaków miał zwyczaj uprawiania polityki podczas jazdy – polegało to na tym, że ściągał lejce, strzelał batem nad kłębami konia i wykrzykiwał: Wio!, Demokratka!

            Swoich wozaków – fanfaronów miały Chemiczna i Placówka, a byli nimi Felek (nieco zwalisty) i Franek (suchy i żylasty) Kisielewicze. Pamiętam ich stojących w lekkim rozkroku na platformie wozu z ogumionymi kołami, ciągniętego przez zadbane konie, prawie zawsze biegnące kłusem. Nieco mniej triumfalny bywał powrót do domu po całym dniu ciężkiej pracy z przerwami na kufel pienistego piwa.

            Wracajmy do naszych Kasztanek – służyły przy pracach polowych na gruntach w pobliżu Bielszczyzny – naprzemiennie sialiśmy tam żyto i owies i sadziliśmy ziemniaki, a kiedy ziemia zbuntowała się i poszła sobie do spółdzielni produkcyjnej rodzice kupili 0,5 ha gruntu niedaleko Pucisk. Tam gleba była znacznie lepsza i za płodozmian do okopowych można było stosować pszenicę.

            Ponadto, zaprzężone do piszczącego i dzwoniącego na wybojach żelaźniaka woziły ojca, jego wspólnika i sprzęt do pracy w lesie. Po dotarciu na miejsce konia rozprzęgano i zostawiano na popas, a brygada udawała się do pracy. Pewnego razu zdarzyło się tak, że  po powrocie na miejsce popasu drwale zastali tylko wóz, konia nie było. Po bezskutecznych poszukiwaniach wrócili do domu pieszo i cały następny dzień poświęcili poszukiwaniom Kasztanki – bez rezultatu. Pamiętam, że w rozmowach rozważano możliwość kradzieży, ale głównymi podejrzanymi były wilki. Wilki czy nie wilki dość, że kolejnego dnia klacz odnalazła się w miejscu z którego zginęła, a na temat swojego zaginięcia nie zająknęła się ani słowem.

            Niedługo po tym incydencie ojciec w okresie wiosenno – jesiennym przesiadł się na kupiony okazyjnie od listonosza rower marki Mifa, więc koń znacznie częściej przebywał w okolicach domu, co sprzyjało moim zamiarom.

            Posiadanie konia oznaczało możliwość odbywania przejażdżek konnych, oczywiście na oklep. Początkowo, kiedy bliżej było mi do ziemi niż do grzbietu konia zdany byłem na dobrą wolę ojca – moim zdaniem wyrażaną zbyt rzadko – ojciec zaś zwyczajnie nie miał czasu patronować jeździeckim próbom jaśnie panicza brzdąca. Potrzeba jest matką wynalazków – podpatrując zachowanie konia znalazłem sposób dotarcia na jego grzbiet. Sadowiłem się na karku konia i czekałem – już po chwili koń podrzucał łbem opędzając się od much, a ja lądowałem w upragnionym siodle. Teraz wystarczało zrobić obrót o 180*, wczepić się w grzywę i piętami nakłonić konia do biegu. Zdarzało się i tak, że katapultowany z większą niż zazwyczaj siłą chybiałem celu i lądowałem w okolicy tylnych nóg konia, nie pociągało to jednak przykrych konsekwencji.

TT


Urząd Miasta Hajnówka  17-200 Hajnówka ul. Zina 1
tel. 0 prefix 85 6822180, 6826444