Poszukiwanie minionego czasu - ciąg dalszy
Kiedy nieco opanowałem
technikę jazdy, a konia dosiadałem w sposób bardziej konwencjonalny
do moich obowiązków należało sprowadzanie go z pastwiska. Ponieważ w
linii prostej odległość ta wynosiła ok. 100 m. zazwyczaj, zanim
skierowałem się do domu odbywałem rundę po łące, lub ulicami
dzielnicy. Bardzo rzadko udawało mi się wydusić z konia więcej niż
kłus – pięty dziecka to za słaba ostroga dla konia, a użycie innych
środków ponaglających nawet nie przyszło mi na myśl. Te jeździeckie
popisy niezbyt podobały się zazdrosnym kolegom, którzy postanowili
przetestować moje umiejętności – pewnego razu, kiedy przejeżdżałem
obok nich zaczęli nagle przeraźliwie gwizdać na palcach. Spłoszony
koń popędził galopem. Bez żadnych problemów utrzymywałem się na
grzbiecie konia – przestraszyłem się dopiero wtedy, gdy
stwierdziłem, że kieruje się wprost w otwarte drzwi stajni. Otwór
drzwiowy stajni był niewielki – koń pochylał głowę wchodząc do
środka. Liczyłem jeszcze na to, że koń zwolni przed stajnią, a kiedy
tak się nie stało dosłownie w ostatniej chwili zsunąłem się z
pędzącego konia na ziemię i odturlałem w bok. Koń wpadł z pełnym
impetem do stajni i dopiero tam zarył się kopytami w ściółkę.
Podniosłem się i dokonałem lustracji ciała – żadnego poważniejszego
uszczerbku nie doznałem. Film „Widziadło” obejrzałem jakieś 30 lat
później i dopiero wtedy dotarło do mojej świadomości, jakie mogły
być ewentualne skutki zderzenia ze ścianą stajni.
Skoro
z grzbietu konia zostałem sprowadzony na ziemię wypada przyjrzeć się
jej uważniej. Powszechny obecnie pęd do rycia w glebie nie był w
tamtych latach aż tak popularny – na różnych poletkach, głównie
zakładowych sadzono przede wszystkim ziemniaki i cebulę, siano zaś
marchew i buraki. Jako ciekawostkę podaję fakt – znany mi zresztą z
przekazu znajomej – że w miejscu, gdzie obecnie znajduje się Urząd
Miasta w latach 50. rosły ziemniaki, a na trawie wypasano kozy i
owce. Jak przez mgłę pamiętam kartofliska w miejscu obecnego
stadionu i basenu OSiR. Największą popularnością cieszyły się ogórki
i kapusta – wpierw świeże, a następnie kwaszone w beczkach – a
kupowało się je na mendle (15 szt.), lub na kopy (60 szt.). Ogórek,
słodki bądź kwaszony, stanowił niezbędny dodatek do wracającej dziś
do łask solonej słoniny i wraz z kromką chleba był najpopularniejszą
kanapką zabieraną do pracy. Tamte kanapki z dzisiejszymi wspólną
mają jedynie bazę – chleb posmarowany smalcem, masłem lub margaryną.
(Pamiętam powszechne zdziwienie wywołane przez koleżankę w klasie
bodajże piątej, kiedy na dużej przerwie wyjęła ona z teczki jakieś
zawiniątko, rozwinęła je i w skupieniu zaczęła jeść kanapkę;
wydarzenie to można zaliczyć do epokowych).
Ulubioną dziecięcą kanapką była kromka chleba umoczona w wodzie i
posypana cukrem – woda była spoiwem nie pozwalającym na odpadnięcie
cukru od chleba. Kanapkę taką sporządzało się po powrocie ze szkoły
i mimo protestów matki unosiło na dwór, gdzie czekali już koledzy z
podobnymi kanapkami i propozycjami na wspólne spędzenie czasu.
Ten
wolny czas spędzaliśmy na wiele różnych sposobów w zależności od
liczebności i osobowego składu grupy i, oczywiście, pory roku.
Mieliśmy do dyspozycji pełnowymiarowe boisko piłkarskie, używane
również do gry w palanta, mnóstwo miejsc na małe boiska, gdzie
bramki wyznaczały ułożone w stosik części garderoby – prowadziło to
często do sporów o to, czy był gol, czy go nie było - , boisko do
gry w dwa ognie, jeżeli dziewczętom udało się namówić nas do
wspólnej zabawy, jednak z dziewuchami nie utrzymywaliśmy szczególnej
komitywy, wyjątek stanowiła Zosia P., która stawała zazwyczaj na
bramkę, jeśli graliśmy w nogę w okolicach obecnej Stacji Uzdatniania
Wody.
Do
uprawiania niezwykle wtedy popularnej gry w noża wystarczało
niewielkie poletko, a my mieliśmy tego hektary nie płacąc żadnego
czynszu. Gra w noża miała dwa aspekty: w co się grało – w
polaka lub w żyda – oraz o co się grało – o trawkę lub o
kołeczek. Polak był łatwiejszą odmianą gry i zawierał kilka
pozycji, żyd był znacznie trudniejszy i zawierał pozycji
kilkanaście, a w wersji zmodyfikowanej – kilkadziesiąt. Zdarzali się
mistrzowie, którzy cały rytuał przebywali bez skuszenia natomiast
ci, którzy do mety dotarli ostatni mocą prawa byli skazani na branie
trawki: otwierali usta i machając przed nimi scyzorykiem starali się
utrudnić wrzucenie garści trawy pozostałym uczestnikom gry, lub też
musieli wyciągnąć zębami kołeczek wbity w ziemię ustaloną
regulaminem ilością uderzeń. Zazwyczaj kołeczek był wbity tak
głęboko, że jego wyciągnięcie wiązało się z konsumpcją gleby.
Sporadycznie zdarzały się przypadki odmowy poddania się regułom gry
przez przegranego delikwenta, jednak zdecydowany ostracyzm całej
grupy sprawiał, że grzesznik szybko miękł i prosił o wybaczenie.
Było jeszcze mnóstwo innych gier i zabaw, które integrowały grupę,
uczyły współpracy, a jednocześnie wyrabiały ogólną sprawność
fizyczną – dziś tego rodzaju aktywności obserwuję niewiele. Nikt z
nas o telewizji nie miał zielonego pojęcia i nawet przy
nieszczególnej pogodzie trudno było nas zagonić do domu; zazwyczaj
odpowiadało się rodzicom jeszcze trochę...i dopiero groźba
lania odnosiła pożądany skutek.
ciąg dalszy nastąpi...
Urząd
Miasta Hajnówka 17-200 Hajnówka ul. Zina 1
tel. 0 prefix 85 6822180, 6826444
|