Poszukiwanie minionego (część 3)
Zapach buchający z piekarnika przy wyjmowaniu brytfann z taplającą
się w wytopionym tłuszczu kaszanką nie śni mi się co prawda po
nocach – na to jestem zbyt małym łakomczuchem – ale niejednego
wegetarianina mógłby zmusić do zmiany światopoglądu.
Innym sposobem na wydłużenie czasu przechowywania mięs było smażenie
kiełbas lub żeberek i zalewanie ich tłuszczem w garnkach lub
słoikach, natomiast surową szynkę kładło się do beczki z solanką i
gdzieś tak po miesiącu można było ją kroić na kanapki. W Siemianówce
tak przyrządzoną szynkę nazywało się kumpiak; od niedawna pojawił
się w sklepach produkt o nazwie kuńpa – wszystko wskazuje na to, że
jest to szynka przyrządzona w myśl podobnych przepisów.
Za czas jakiś pojawiły się w sklepach pierwsze wyroby masarskie:
zwyczajna kiełbasa w pergaminowej osłonie, kaszanka, pasztetowa,
salceson – za wiele dobrego napisać o nich nie można, pewne jest
natomiast, że przynajmniej do pewnego czasu nie używano wody jako
surowca w procesie technologicznym.
Zanim można było przystąpić do świniobicia i konsumpcji
wyprodukowanych wspaniałości świnki należało utuczyć, a w pierwszej
kolejności zakupić warchlaki. Także i w tej działce wedle słów
mojego ojca zdarzały się fałszerstwa. Dorośli opowiadali nam różne
historie, bardziej lub mniej prawdziwe, które dorastając
weryfikowaliśmy – do szuflady z tymi nieprawdopodobnymi zaliczyłem
opowieść ojca o fałszowaniu prosiąt; za chiny nie mogło mi się
pomieścić w pale, że można świadomie działać na szkodę kogoś
zupełnie nieznajomego posługując się przy tym Bogu ducha winnym
zwierzęciem. Zdarzyło się jednak pewnego razu tak, że wkrótce po
zakupie prosiaka na twarzy ojca zagościł frasunek. Kupiony prosiak
jadał niechętnie, preferował rzadki pokarm, cedził go przez zęby i
rósł bardzo powoli – nic więc dziwnego, że ojciec zdecydował o
zabiciu świni po osiągnięciu przez nią minimalnie przyzwoitej wagi.
Po zabiciu i rozebraniu tuszy ojciec uważnie przeszukał okolice
podgardla, znalazł coś i pokazał mi to: w okolicy przełyku tkwiła
kępka sztywnej sierści wywołująca ból przy przełykaniu. Cóż,
medycyna, a zwłaszcza psychiatria zna różne przypadki...
Zostawmy na czas jakiś obrót mięsem, a zajmijmy się sprawami z
branży higieniczno – estetycznej, czyli kształtem fryzur w owych
czasach. (Fryzur panieńskich i kawalerskich nie będę opisywał,
ponieważ nie były przedmiotem moich zainteresowań; pamiętam tylko,
że młodzi mężczyźni preferowali długie, zaczesane do góry włosy, a
szczytem elegancji było wymodelowanie fali. Małe dzieci były
strzyżone przez rodziców nożyczkami, więc był to zabieg bezbolesny i
chociaż głowa po takim strzyżeniu zbyt estetycznie nie wyglądała, to
jeśli nie odbiegała zbytnio od innych głów wszystko było w porządku;
docinki musieli znosić tylko ci, u których ilość i wielkość schodków
była naprawdę ekstraordynaryjna. Nieco starszych chłopców strzygli
ojcowie lub ich koledzy uznani w tej dziedzinie za fachmanów ręczną
maszynką – młokosów do fryzjera nie posyłano. Ostrza takiej maszynki
nie różniło się zasadniczo od ostrzy używanych obecnie maszynek
elektrycznych, a wprawiane były w ruch przez skurcz i rozkurcz dłoni
trzymającej rączki maszynki. Każdy ruch ostrzy powodował wyrwanie
przynajmniej kilku włosów, a świadomość faktu, że ból będzie
powtarzał się jeszcze wielokrotnie powodowała narastającą potrzebę
ucieczki z krzesła tortur.
Największym dyshonorem było zostać ostrzyżonym na łysą pałę, później
używano też określenia na jajo – taki delikwent zazwyczaj nie
pokazywał się kolegom przez kilka dni, żeby nie stać się przedmiotem
kpin. Zmodyfikowane jajo przewidywało pozostawienie niewielkiej
grzywki z przodu, służącej rodzicom do karcenia pociech przez
pociąganie za tą pozostałość.
Strzyżenie na jajo było czasem konieczne – jeśli nawet w domu
przestrzegano zasad higieny, to zawsze można było załapać coś ekstra
od kolegów lub koleżanek. (Kontrole czystości w szkole należały do
rutynowych czynności nauczycieli). W domach znajdowały się metalowe
grzebienie służące do wyczesywania wszy. Taki grzebień miał kształt
prostokąta a wielkością był zbliżony do wielkości karty do gry;
posiadał zęby po obu stronach: z jednej rzadkie i szerokie, z
drugiej gęste i wąskie. Końcówki zębów były oczywiście spiłowane,
gdyż inaczej stanowiłyby narzędzie okrutnej, krwawej tortury.
Wyczesywanie wszy odbywało się przez przyciskanie zębów grzebienia
do skóry głowy i przeciąganiu go przez włosy. Zabieg wykonywało się
nad czystą kartką papieru, żeby ewentualne żniwo łatwo było
zidentyfikować i natychmiast unicestwić w piecu; nie należał on do
przyjemnych, ale poddawałem się mu z pokorą, zacisnąwszy zęby,
ponieważ w szkole i nie tylko tam nasłuchałem się wystarczająco dużo
o strasznych chorobach roznoszonych przez wszy.
Drapanie głowy i grzebanie w jamie ustnej jakoś znosiłem – moje
zachowanie na fotelu dentystycznym stawiano za wzór innym dzieciom –
ale wyrywania żywcem włosów z głowy zaakceptować nie chciałem.
Pierwszy taki zabieg wykonany został podstępnie i był podparty
ideologicznym uzasadnieniem przejścia z wieku dzieciństwa w
chłopięctwo, przy czym nie miałem jeszcze świadomości tego, co mnie
czeka – ale siedząc na krześle i łykając łzy bólu poprzysiągłem
sobie, że więcej ostrzyc się nie dam. Byłem już na tyle świadomy
działania pewnych mechanizmów, że nie obwieściłem tej decyzji
dorosłym, ale kiedy nadchodził czas strzyżenia przepadałem jak
kamień w wodę. Nie pomagały nawoływania połączone z przeróżnymi
obietnicami, za nic w świecie nie chciałem oddać się w ręce fryzjera
– niewykluczone, że łatwiej dałbym zaprowadzić się śladem Marii
Antoniny na szafot i skrócić o głowę, niż pozwolić obciąć włosy. W
końcu rodzice okazywali się przebieglejsi, ale nie sprzedawałem
łatwo skalpu i jedyna możliwość ostrzyżenia łączyła się z
koniecznością krępowania mnie do krzesła. Nawet tak
ubezwłasnowolniony, a może właśnie dlatego nadal protestowałem
głośnym wyciem, przez co strzyżenie mnie nieco przypominało
szlachtowanie świni. Moje protesty na tyle były skuteczne, że
zaczęto wysyłać mnie do fryzjera – co prawda fryzjerzy również
strzygli maszynkami ręcznymi, ale były to tortury na zupełnie
przyzwoitym poziomie. Problem był jednak istotny, skoro w latach 60.
sporo dziewcząt posiadło umiejętność sprawnego strzyżenia nożyczkami
i obsługiwało swoich braci i kolegów; niektóre z nich zostały
następnie fryzjerkami męskimi i w latach 70. strzyżenie u pań
fryzjerek było naprawdę przyjemne.
Podejrzewam, że hippizm natrafił w Polsce na tak podatny grunt z
powodu bólu związanego ze strzyżeniem, natomiast rozpowszechnienie
elektrycznych maszynek spowodowało wysyp skinów. Ujmując to nieco
inaczej - ideologia skinu byłaby zapewne o wiele bardziej
charyzmatyczna, ale za to znacznie mniej liczna, gdyby jej wyznawcy
doświadczyli strzyżenia, które było udziałem mojego pokolenia.
(TT)
Urząd
Miasta Hajnówka 17-200 Hajnówka ul. Zina 1
tel. 0 prefix 85 6822180, 6826444
|