Home

 

 

Ilość odsłon: 4992   Data publikacji:  2004-10-28

   
Poszukiwanie minionego (część 3)

Zapach buchający z piekarnika przy wyjmowaniu brytfann z taplającą się w wytopionym tłuszczu kaszanką nie śni mi się co prawda po nocach – na to jestem zbyt małym łakomczuchem – ale niejednego wegetarianina mógłby zmusić do zmiany światopoglądu.
Innym sposobem na wydłużenie czasu przechowywania mięs było smażenie kiełbas lub żeberek i zalewanie ich tłuszczem w garnkach lub słoikach, natomiast surową szynkę kładło się do beczki z solanką i gdzieś tak po miesiącu można było ją kroić na kanapki. W Siemianówce tak przyrządzoną szynkę nazywało się kumpiak; od niedawna pojawił się w sklepach produkt o nazwie kuńpa – wszystko wskazuje na to, że jest to szynka przyrządzona w myśl podobnych przepisów.
Za czas jakiś pojawiły się w sklepach pierwsze wyroby masarskie: zwyczajna kiełbasa w pergaminowej osłonie, kaszanka, pasztetowa, salceson – za wiele dobrego napisać o nich nie można, pewne jest natomiast, że przynajmniej do pewnego czasu nie używano wody jako surowca w procesie technologicznym.
Zanim można było przystąpić do świniobicia i konsumpcji wyprodukowanych wspaniałości świnki należało utuczyć, a w pierwszej kolejności zakupić warchlaki. Także i w tej działce wedle słów mojego ojca zdarzały się fałszerstwa. Dorośli opowiadali nam różne historie, bardziej lub mniej prawdziwe, które dorastając weryfikowaliśmy – do szuflady z tymi nieprawdopodobnymi zaliczyłem opowieść ojca o fałszowaniu prosiąt; za chiny nie mogło mi się pomieścić w pale, że można świadomie działać na szkodę kogoś zupełnie nieznajomego posługując się przy tym Bogu ducha winnym zwierzęciem. Zdarzyło się jednak pewnego razu tak, że wkrótce po zakupie prosiaka na twarzy ojca zagościł frasunek. Kupiony prosiak jadał niechętnie, preferował rzadki pokarm, cedził go przez zęby i rósł bardzo powoli – nic więc dziwnego, że ojciec zdecydował o zabiciu świni po osiągnięciu przez nią minimalnie przyzwoitej wagi. Po zabiciu i rozebraniu tuszy ojciec uważnie przeszukał okolice podgardla, znalazł coś i pokazał mi to: w okolicy przełyku tkwiła kępka sztywnej sierści wywołująca ból przy przełykaniu. Cóż, medycyna, a zwłaszcza psychiatria zna różne przypadki...
Zostawmy na czas jakiś obrót mięsem, a zajmijmy się sprawami z branży higieniczno – estetycznej, czyli kształtem fryzur w owych czasach. (Fryzur panieńskich i kawalerskich nie będę opisywał, ponieważ nie były przedmiotem moich zainteresowań; pamiętam tylko, że młodzi mężczyźni preferowali długie, zaczesane do góry włosy, a szczytem elegancji było wymodelowanie fali. Małe dzieci były strzyżone przez rodziców nożyczkami, więc był to zabieg bezbolesny i chociaż głowa po takim strzyżeniu zbyt estetycznie nie wyglądała, to jeśli nie odbiegała zbytnio od innych głów wszystko było w porządku; docinki musieli znosić tylko ci, u których ilość i wielkość schodków była naprawdę ekstraordynaryjna. Nieco starszych chłopców strzygli ojcowie lub ich koledzy uznani w tej dziedzinie za fachmanów ręczną maszynką – młokosów do fryzjera nie posyłano. Ostrza takiej maszynki nie różniło się zasadniczo od ostrzy używanych obecnie maszynek elektrycznych, a wprawiane były w ruch przez skurcz i rozkurcz dłoni trzymającej rączki maszynki. Każdy ruch ostrzy powodował wyrwanie przynajmniej kilku włosów, a świadomość faktu, że ból będzie powtarzał się jeszcze wielokrotnie powodowała narastającą potrzebę ucieczki z krzesła tortur.
Największym dyshonorem było zostać ostrzyżonym na łysą pałę, później używano też określenia na jajo – taki delikwent zazwyczaj nie pokazywał się kolegom przez kilka dni, żeby nie stać się przedmiotem kpin. Zmodyfikowane jajo przewidywało pozostawienie niewielkiej grzywki z przodu, służącej rodzicom do karcenia pociech przez pociąganie za tą pozostałość.
Strzyżenie na jajo było czasem konieczne – jeśli nawet w domu przestrzegano zasad higieny, to zawsze można było załapać coś ekstra od kolegów lub koleżanek. (Kontrole czystości w szkole należały do rutynowych czynności nauczycieli). W domach znajdowały się metalowe grzebienie służące do wyczesywania wszy. Taki grzebień miał kształt prostokąta a wielkością był zbliżony do wielkości karty do gry; posiadał zęby po obu stronach: z jednej rzadkie i szerokie, z drugiej gęste i wąskie. Końcówki zębów były oczywiście spiłowane, gdyż inaczej stanowiłyby narzędzie okrutnej, krwawej tortury. Wyczesywanie wszy odbywało się przez przyciskanie zębów grzebienia do skóry głowy i przeciąganiu go przez włosy. Zabieg wykonywało się nad czystą kartką papieru, żeby ewentualne żniwo łatwo było zidentyfikować i natychmiast unicestwić w piecu; nie należał on do przyjemnych, ale poddawałem się mu z pokorą, zacisnąwszy zęby, ponieważ w szkole i nie tylko tam nasłuchałem się wystarczająco dużo o strasznych chorobach roznoszonych przez wszy.
Drapanie głowy i grzebanie w jamie ustnej jakoś znosiłem – moje zachowanie na fotelu dentystycznym stawiano za wzór innym dzieciom – ale wyrywania żywcem włosów z głowy zaakceptować nie chciałem.
Pierwszy taki zabieg wykonany został podstępnie i był podparty ideologicznym uzasadnieniem przejścia z wieku dzieciństwa w chłopięctwo, przy czym nie miałem jeszcze świadomości tego, co mnie czeka – ale siedząc na krześle i łykając łzy bólu poprzysiągłem sobie, że więcej ostrzyc się nie dam. Byłem już na tyle świadomy działania pewnych mechanizmów, że nie obwieściłem tej decyzji dorosłym, ale kiedy nadchodził czas strzyżenia przepadałem jak kamień w wodę. Nie pomagały nawoływania połączone z przeróżnymi obietnicami, za nic w świecie nie chciałem oddać się w ręce fryzjera – niewykluczone, że łatwiej dałbym zaprowadzić się śladem Marii Antoniny na szafot i skrócić o głowę, niż pozwolić obciąć włosy. W końcu rodzice okazywali się przebieglejsi, ale nie sprzedawałem łatwo skalpu i jedyna możliwość ostrzyżenia łączyła się z koniecznością krępowania mnie do krzesła. Nawet tak ubezwłasnowolniony, a może właśnie dlatego nadal protestowałem głośnym wyciem, przez co strzyżenie mnie nieco przypominało szlachtowanie świni. Moje protesty na tyle były skuteczne, że zaczęto wysyłać mnie do fryzjera – co prawda fryzjerzy również strzygli maszynkami ręcznymi, ale były to tortury na zupełnie przyzwoitym poziomie. Problem był jednak istotny, skoro w latach 60. sporo dziewcząt posiadło umiejętność sprawnego strzyżenia nożyczkami i obsługiwało swoich braci i kolegów; niektóre z nich zostały następnie fryzjerkami męskimi i w latach 70. strzyżenie u pań fryzjerek było naprawdę przyjemne.
Podejrzewam, że hippizm natrafił w Polsce na tak podatny grunt z powodu bólu związanego ze strzyżeniem, natomiast rozpowszechnienie elektrycznych maszynek spowodowało wysyp skinów. Ujmując to nieco inaczej - ideologia skinu byłaby zapewne o wiele bardziej charyzmatyczna, ale za to znacznie mniej liczna, gdyby jej wyznawcy doświadczyli strzyżenia, które było udziałem mojego pokolenia.

 

 (TT)


Urząd Miasta Hajnówka  17-200 Hajnówka ul. Zina 1
tel. 0 prefix 85 6822180, 6826444