Home

 

 

 
Poszukiwanie minionego czasu - ciąg dalszy

Podobnie jak dzisiaj miejscem zaopatrzenia mieszkańców w różne produkty była targowica, choć w odróżnieniu od dzisiejszej nie stanowiła konkurencji dla sklepów – była ich uzupełnieniem.
Ponadto każdy niewielki nawet placyk stwarzał możliwość do rozłożenia i sprzedaży płodów rolnych i nabiału. Bardzo popularna była – obecnie prawie zarzucona – sprzedaż domokrążna; wiejskie kobiety zachodziły do domów i oferowały kupno mleka, śmietany, masła, jaj, lub sera.
Produkty przetworzone były smakowo nienajlepsze – powodem było wytwarzanie ich z surowca gromadzonego przez jakiś czas, a więc niezupełnie świeżego, oraz z nieuczciwości przy wytwarzaniu, czyli z chęci uzyskania większej ilości produktu, niż przewidywała to technologia. Jednym z najczęściej stosowanych sposobów zwiększenia objętości śmietany było dodanie do niej proszku do pieczenia ciast – czasem, przy nieumiejętnym zastosowaniu proszku taka śmietana rosła nadal, aż do powstania w niej bąbelków powietrza, natomiast masło było lekko zjełczałe już w chwili transakcji kupna – sprzedaży, co wynikało z niewielkiej liczby krów, a więc wiązało się z koniecznością gromadzenia przez jakiś czas śmietany, a jako że lodówek na Placówce jeszcze nie wynaleziono, więc masło jełczało sobie powoli dalej, przechowywane w naczyniu z lekko osoloną i zmienianą co jakiś czas wodą.
Z tego powodu nad masło przedkładałem margarynę lub smalec, dopiero kiedy w sklepach pojawiło się masło z mleczarni zapałałem do niego wielką estymą, a było do czego – pachniało i smakowało wyśmienicie. Po jakimś czasie wszystko wróciło do normy nie tylko dlatego, że smak masła spowszedniał, ale przede wszystkim z tego powodu, że w punktach skupu przymykano oczy na jakość dostarczanego mleka i w konsekwencji traciła na urodzie jakość końcowego produktu. (O tego rodzaju praktykach dowiedziałem się, oczywiście, o wiele później).
Natomiast mleko piliśmy doskonałe, ponieważ pochodziło od zaprzyjaźnionej krowy. Chodziłem po nie przedwieczorną porą z litrową butelką, nieraz oczekując końca udoju i obserwując tryskający z wymienia do wiadra biały płyn. Wracałem tuląc do piersi ciepłą butelkę i pociągając z niej co jakiś czas haust mleka.
Owoce pojawiały się w domu tylko w sezonie i okazjonalnie, a pochodziły z darowizn
zaprzyjaźnionych osób, które posiadały ich w nadmiarze. Dzieci na tego rodzaju okazje – które zresztą nie wszystkim się zdarzały – nie miały zamiaru oczekiwać i o zmierzchu wybierały się na ogrodniki, czyli kradzież owoców z okolicznych sadów. W tej materii miałem nałożony przez rodziców absolutny szlaban obwarowany restrykcją w postaci grubego pasa, służącego ojcu do ostrzenia brzytwy. Przestrzegałem zakazu omijając go jednocześnie w ten sposób, że do ogrodów nie zakradałem się, ale nie miałem żadnych oporów przed spożywaniem owoców, którymi dzielili się ze mną koledzy za stanie na czatach. Jako bierny uczestnik, a więc i uważniejszy obserwator rozgrywających się wydarzeń mogę stwierdzić, że o wiele więcej działo się w opowieściach o tych wyprawach niż w rzeczywistości. Odbywało się to zazwyczaj w myśl podobnego scenariusza: podchody, potrząśnięcie drzewem, szybkie zbieranie opadniętych owoców i odwrót na odgłos jakiegokolwiek podejrzanego sygnału – trzeba przy tym pamiętać nie tylko o wielkich oczach, ale również uszach strachu.
W wiśnie zaopatrywałem rodzinę sam i to od najmłodszych lat. Przy naszej ulicy (wtedy Fabrycznej 9, później bodajże Jacka Krasickiego) znajomi mieli posesję z kilkoma dorodnymi drzewami wiśniowymi. Cena za zrywanie była taka – o ile dobrze pamiętam – że co trzecia kanka należała do zrywającego, a przy tym można było najeść się do syta. Uczestnictwo w zrywaniu wiśni było stałym elementem spędzania wakacji, podobnie jak wyprawy w mniej lub bardziej licznej grupie na poziomki lub grzyby. Na grzyby chodziło się ze starszymi kolegami, którzy lepiej znali las i miejsca, natomiast poziomki zbieraliśmy przy trybie Pojedynackiej, na szeregu położonych jedna za drugą upraw. Pewnego razu zbieraliśmy te poziomki i zbieraliśmy, przemieszczaliśmy się z uprawy na uprawę, w końcu uznaliśmy, że czas wracać do domu.
Po wyjściu na trybę stwierdziliśmy, że w niczym nie przypomina ona Pojedynackiej. Po krótkiej naradzie ruszyliśmy w zaproponowanym przeze mnie kierunku, nie uszliśmy jednak daleko – koledzy ocenili, że las jest jakiś dziwny i należy iść w przeciwnym kierunku. Niechętnie, ale pomaszerowałem z nimi w stronę, z której przed chwilą nadeszliśmy. Tym razem marsz trwał nieco dłużej, aż w końcu przed nami zaczęło majaczyć coś na kształt skraju lasu, koledzy wyraźnie poweseleli i zaczęli podkpiwać z mojej orientacji w lesie, ale dobrego humoru nie starczyło im na długo – okazało się, że wyszliśmy na dużą, nieznaną nam składnicę, przez którą przebiegała linia kolejki wąskotorowej. Tu zrodził się dylemat – wiadomo, że kolejki biegną z Hajnówki w głąb Puszczy, więc w którą stronę należy iść? Tym razem nie dałem się przekonać i poszedłem samotnie w przeciwnym kierunku niż moi trzej koledzy. Czas niepostrzeżenie mijał i do Puszczy cichaczem zakradł się zmierzch. Wytężałem wzrok, żeby w ciemnościach wypełniających powoli dno lasu wypatrzyć jarzące się wilcze ślepia, lub może jeszcze większego, nieznanego potwora, co jakiś czas musiałem uspakajająco głaskać drżącą duszę, siedzącą mi na ramieniu. Po pewnym czasie – mogło to być pół godziny rozciągnięte do granic wieczności – i po rozpoznaniu niezliczonej ilości potworów, które w ostateczności i z bliska zawsze okazywały się podszytymi ciemnością krzakami przeciąłem trybę jakby mi znaną i po kolejnym odcinku ze stworami nieco przyjaźniejszymi dotarłem do doskonale znanej mi tryby Lipińskiej. W znajomym lesie potwory nie mieszkały, a i czas zaczął biec normalnie. Po chwili byłem już na skraju lasu i poruszając się dobrze znanymi ścieżkami w stronę Guberni słyszałem pohukiwania grupy poszukiwawczej. Okazało się, że moi koledzy w nieszczęsnym wyborze kierunku wędrówki mieli też łut szczęścia – trafili na wracających do Hajnówki ciuchcią pracowników Kolejek Leśnych i tym sposobem zostali sprowadzeni z manowców i wrócili do domu nieco wcześniej.
Przygoda ta nie zniechęciła mnie do bywania w Puszczy – wręcz przeciwnie, utwierdziła w przekonaniu o całkiem dobrej orientacji w lesie, a przy okazji dowiedziałem się, że potwory rodzące się w ciemnych głębiach Puszczy mogą być bardzo ekscytujące.

TT


Urząd Miasta Hajnówka  17-200 Hajnówka ul. Zina 1
tel. 0 prefix 85 6822180, 6826444