Home

 

 


Poszukiwanie minionego czasu - ciąg dalszy

Późnym latem rozpoczynał się sezon palenia ognisk i pieczenia ziemniaków – po upieczeniu wsad był sprawiedliwie dzielony i przystępowaliśmy do konsumpcji na wpół zwęglonych często kulek.

            Natomiast zima – ha! – zima była okresem rozkwitu sportów zimowych oczywiście i to w masowej skali dzięki naturalnej bazie. Przez Placówkę przebiegał nasyp kolejki wąskotorowej o różnej wysokości, dzięki czemu można było wyślizgać zjeżdżalnie o różnym stopniu trudności, mieliśmy też lodowisko o powierzchni ok. 1 ha, na którym spędzaliśmy czas do późnych godzin wieczornych. Szczęśliwy traf sprawił, że w lodowisku tkwił drewniany słup linii elektrycznej – wystarczyło umocować do niego żerdź i karuzela była gotowa. Kooperatywa spisywała się doskonale: część dzieci kręciła żerdzią, część była wożona na sankach uczepionych do drugiego końca żerdzi. Później następowała tup, tup, tup ...zmiana ról.

            Najpopularniejszą zabawą był berek na łyżwach, emocjonujące i wymagające sporych umiejętności było jeżdżenie po lodzie w okresie wczesnowiosennym. Był to cienki lód, na którym zatrzymanie się groziło wpadnięciem do wody, wybrzuszający się przed jadącym, zagłębiający pod ciężarem ciała i wracającym do stanu równowagi po przejechaniu. Nazywaliśmy to jazdą po pierzynce.

            Zdarzało się też i tak, że śnieg zapadał nam lodowisko – alternatywę stanowiły wtedy pobocza nasypu kolejki, ale najczęściej nie czekaliśmy na załatwienie sprawy przez odwilż, lecz przystępowaliśmy do oczyszczenia przynajmniej części lodowiska.

            Nic dziwnego, że mając takie naturalne zasoby nie czuliśmy potrzeby przekraczania granic własnej dzielnicy – powszednim naszym szlakiem była droga z domu do szkoły i z powrotem, a świątecznym droga do kościoła lub cerkwi.

            Warunki do uprawiania przeróżnych sportów mieliśmy wspaniałe, natomiast sprzęt służący temu celowi nadawałby się obecnie do muzeum pomysłowości i był – zwłaszcza w pierwszym okresie wyłącznie dziełem rodziców. Może najmniej od obecnie używanych różniły się nasze sanki, chociaż każde stanowiły egzemplarz unikalny, o różnej długości i szerokości. Zdarzały się i takie dziwolągi jak deska o wymiarach ok. 30x40 cm. z umocowanymi pod spodem płozami – na takich sankach zjeżdżało się w pozycji jogina, a każda nierówność zbocza katapultowała zjeżdżającego, co było powodem uciechy wszystkich, włącznie z delikwentem. Tym, którzy nawet tak prymitywnych sanek nie posiadali zawsze jeszcze pozostawała możliwość zjeżdżania na butach: na stojaka lub w     kucki – wybór tej ostatniej metody nieodmiennie kończył się zjazdem na czterech literach.

            Najstarsze okazy łyżew, jakie zapamiętałem u swoich kolegów, to były wystrugane z drewna łódeczki z wpuszczonym w ich grzbiet stalowym drutem, przytraczane do butów sznurkami lub rzemieniami, a ich rodowód zapewne określała nazwa – kańki. 

            (Takich terminów, których w żaden sposób nie wiązaliśmy z językiem rosyjskim, ponieważ go nie znaliśmy było w użyciu więcej. Jeżeli komuś odbijało, niektórzy nazywali go samoszeczy. Próbowałem dociec genezy tego słowa i długo mi się to nie udawało – znacznie później i z niejakim trudem skojarzyłem je z rosyjskim s uma zszedszy, odnoszącym się do osoby ze zmąconym umysłem).

            Moje pierwsze łyżwy nieco przypominały obecne, a mocowało się je na żabkę do obcasa i szczękami do podeszwy, szczęki zaciskało się zaś specjalnym kluczykiem. Współczesne buty takich tortur pewnie by nie zniosły.

            No i były jeszcze narty – a raczej ich nie było. Nie wiem dlaczego ten sprzęt był w moim odczuciu tak ważny – może dlatego, że ojciec w czasie służby wojskowej odnosił pewne sukcesy w narciarstwie biegowym, a może dlatego, że prawdziwych nart nikt nie posiadał. Kilkakrotnie korzystałem z niezłych nart starszego kolegi, jednak były na mnie zdecydowanie za długie. Próbowałem też mozolnie klecić jakieś samoróbki z osikowych desek, była to jednak praca syzyfowa, ponieważ podstawowy problem stanowiły wiązania. Zdarzyło się jednak tak, że w sklepie zwanym Żelazny przy ul. Waryńskiego (wcześniej i obecnie Batorego) zauważyłem narty – być może były to pierwsze narty w powojennej Hajnówce. Nie pamiętam już jakich argumentów użyłem, żeby stać się posiadaczem tych nart -  dość, że jakiś czas później mogłem przypiąć je do butów i pomaszerować, gdzie oczy poniosą. Na czubkach nart przyklejony był znaczek w kształcie koła z postacią narciarskiego skoczka w locie, co znaczyło dla mnie tyle, że na tych nartach mogę śmigać jak kozica. Kiedy miałem dość obecności kolegów przypinałem narty i udawałem się przed siebie: w stronę Lipin, Dubin, lub Nowosad – a najpewniej zdobywałem okolice jednego z biegunów. Przed sobą miałem niezmierzone przestrzenie, mróz wyciskał mi łzy z oczu, wiatr siekł policzki, ale nic z tych rzeczy nie było mi straszne wobec doniosłości wydarzeń, do których sam układałem scenariusz. Widać zaprawa na nartach ze sklejki o grubości ok. 1,5 cm. była dobrą szkołą, skoro pierwszy kontakt z plastikowymi nartami biegowymi w latach 90. był jak spotkanie ze starymi znajomymi. Bieguna zdobywać już nie potrzebowałem, natomiast Puszczę przemierzałem z wielką przyjemnością.

            Latem dość często rozgrywaliśmy we dwójkę z Ryśkiem P. zawody lekkoatletyczne; rywalizowaliśmy w kilku dyscyplinach: skoku wzwyż, w dal, trójskoku, pchnięciu kulą (kamieniem) i rzucie oszczepem (tyczką). Rysiek próbował jeszcze wprowadzić skok o tyczce, ale ten pomysł udało mi się mu wyperswadować. Zupełnie nie pamiętam wyników tej rywalizacji, czyli tego, który z nas i jak często bywał górą, doskonale za to pamiętam, że mimo namiętnych sporów o miejsce śladu zostawionego przez tyczkę, kamień, czy nasze stopy, żaden z nas nie próbował oszukiwać i dlatego rywalizacja sprawiała nam wiele przyjemności.

            Podobnie jak dzisiaj miejscem zaopatrzenia mieszkańców w różne produkty była targowica, choć w odróżnieniu od dzisiejszej nie stanowiła konkurencji dla sklepów – była ich uzupełnieniem. Ponadto każdy niewielki nawet placyk stwarzał możliwość do rozłożenia i sprzedaży płodów rolnych i nabiału. Bardzo popularna była – obecnie prawie zarzucona – sprzedaż domokrążna; wiejskie kobiety zachodziły do domów i oferowały kupno mleka, śmietany, masła, jaj, lub sera. Produkty przetworzone były smakowo nienajlepsze – powodem było wytwarzanie ich z surowca gromadzonego przez jakiś czas, a więc niezupełnie świeżego, oraz z nieuczciwości przy wytwarzaniu, czyli z chęci uzyskania większej ilości produktu, niż przewidywała to technologia. Jednym z najczęściej stosowanych sposobów zwiększenia objętości śmietany było dodanie do niej proszku do pieczenia ciast – czasem, przy nieumiejętnym zastosowaniu proszku taka śmietana rosła nadal, aż do powstania w niej bąbelków powietrza, natomiast masło było lekko zjełczałe już w chwili transakcji kupna – sprzedaży, co wynikało z niewielkiej liczby krów, a więc wiązało się z koniecznością gromadzenia przez jakiś czas śmietany, a jako że lodówek na Placówce jeszcze nie wynaleziono, więc jełczało sobie powoli dalej, przechowywane w naczyniu z lekko osoloną i zmienianą co jakiś czas wodą.          


Urząd Miasta Hajnówka  17-200 Hajnówka ul. Zina 1
tel. 0 prefix 85 6822180, 6826444