Home

Ilość odsłon: 3263   Data publikacji:  2007-03-09

Poszukiwanie minionego czasu

 

Tadeusz Topolski na łamach Gazety Hajnowskiej przedstawia cykl wspomnień

       Proszę mi wierzyć, że próbowałem molestować pamięć na różne sposoby, ale niewiele wskórałem w kwestii naszego ubioru w tamtych latach; możliwe, że jest to nie tyle wina pamięci ile faktu, ze w sprawach ubioru nie mieliśmy nic do powiedzenia – nosiło się to, co podsuwali nam dorośli, a było tego mniej niż niewiele. Większość ubrań szyły nasze matki, natomiast paczki z darami zapewne nie docierały na prowincję, a już na pewno nie na Placówkę. Z rzeczy oczywistych pamiętam czapki – pilotki – niektórzy nosili uszanki, ale były one źle widziane z przyczyn, powiedzmy, politycznych – uszyte z lichej skóry, bez ocieplenia, z trzema otworami wzmocnionymi metalowymi skuwkami na każde z uszu. Najdziwniejszym jednak elementem chłopięcego stroju były kalesony, czy raczej to, co je zastępowało - grube pończochy w prążki przytrzymywane na udzie okrągłą, szeroką  gumą; z tej gumy wyciągaliśmy delikatnie cienkie pasemka gumki – po przywiązaniu jej końców do palców: wskazującego i środkowego otrzymywało się rodzaj procy, z której strzelało się nabojami wykonanymi z bardzo ściśle zwiniętego i złożonego wpół kawałka papieru.  Pamiętam też, że dość często miewałem poobcierane pięty co znaczy, że noszone przeze mnie obuwie nie należało do najwygodniejszych; z tego powodu już wczesną wiosną chodziliśmy na bosaka, ale to oczywiście poza szkołą. Do spraw ubioru zaczęliśmy przywiązywać wagę gdzieś tak w okolicach piątej klasy, a wiązało się to naturalnie ze zmianą stosunku do dziewcząt, czyli zainteresowaniem płcią przeciwną; epitet babski król przestał nagle obowiązywać, a niedawni inkwizytorzy stali się pierwszymi kandydatami na kawalerów.


Hajnówka w latach 60.

Jednocześnie dziewczęta jakby się zmówiły i przestały mówić ludzkim głosem, a zaczęły używać jakiegoś niezrozumiałego języka. Nie był to oczywiście język obcy, ale dziwny slang w którym – jak się okazało po puszczeniu farby przez jedną z dziewczyn – każda sylaba była poprzedzana sylabą ka – i w tym slangu słowo nauczyciel brzmiało kanakaukaczykaciel. Reakcja na wsypę była natychmiastowa i dziewczęta przerzuciły się na odmianę slangu z sylabą wene - .

 Na tle naszej dość szarej klasowej gromadki dziewczęta – zwłaszcza mające troskliwe mamy – prezentowały się korzystnie w starannie wyprasowanych, granatowych fartuszkach z białymi kołnierzykami. Taką właśnie zapamiętałem – zawsze schludną i zadbaną – najładniejszą dziewczynę z klasy, przedmiot westchnień wszystkich – no, może prawie wszystkich – kandydatów na kawalerów.

(Coś w rodzaju fartuszków – krótkie wdzianka z białym kołnierzykiem – próbowano wprowadzić dla chłopców, ale zamierzenie to natrafiło na tak silny opór materii, że nigdy nie zostało zrealizowane).

Kontakty damsko – męskie miały charakter zrytualizowany, a dla mnie ten rytuał był zupełnie niezrozumiały. Wyobraźmy sobie taką scenkę: w ławce szkolnej siedzą dwie dziewczyny, prowadzą błahą rozmowę i pilniczkami polerują sobie paznokcie w kształt trójkąta z bardzo ostrymi czubkami. W sąsiednim rzędzie ławek przysiada kandydat na kawalera, przyłącza się do rozmowy i jednocześnie wysyła na zwiady dłoń. Rozmowa toczy się gładko, dziewczęta od czasu do czasu trzepoczą zalotnie rzęsami, dłoń sunie powoli i w momencie, kiedy już, już ma dotknąć uda dziewczyny, jak błyskawica spada na nią inna dłoń z wyostrzonymi jak szpony paznokciami i przeoruje nimi grzbiet dłoni intruza zostawiając pręgi z wykwitającymi koralikami krwi. Po kilkakrotnym powtórzeniu takiej operacji ta dłoń stawała się dłonią weterana, a widniejące na niej ślady spełniały rolę orderów.

Ordery te prezentowane były przy tak prozaicznej czynności, jaką było pisanie na tablicy, a przy okazji uwidaczniał się różny sposób podejścia do problemu w zależności od płci. Nauczycielki pytały: A cóż ty (tu padało nazwisko) masz takie podrapane dłonie? - To kot, pszepani, bawiłem się z kotem, odpowiadał delikwent. Nauczyciele z reguły chwytali byka wprost za rogi: Co (tu nazwisko), znowu bawiłeś się z kotem? - Tak, pszepana, odpowiadał zapytany; w obu przypadkach w jego głosie pobrzmiewała nutka dumy z faktu bycia podrapanym, a uczniowie głupawo chichotali.

Sprawy damsko – męskie były mi w tym czasie nieźle znane przynajmniej w teorii, ponieważ zdążyłem już przestudiować przedwojenny poradnik dla młodych małżeństw, tym niemniej wiedza ta nie pomogła mi w zrozumieniu opisanych zachowań; przyglądałem się temu z zaciekawieniem połączonym z niesmakiem – po jaką cholerę dawać drapać dłonie, nie osiągając przy tym zamierzonego (ale jakiego?) celu?

Nie miałem najmniejszego zamiaru dać się drapać za friko, więc zrozumienie problemu konieczności sięgania pod dziewczyńską sukienkę odłożyłem na jakiś czas. Czas ten okazał się dla mnie łaskawy, a współpracował z nim jeden z nauczycieli, zostawiając po lekcji dziennik na biurku.

Zdarzało się co jakiś czas, że któryś z nauczycieli zostawiał po lekcji dziennik; uczniowie traktowali ten fakt jako szczęśliwe zrządzenie losu, ale wraz z upływem czasu coraz bardziej skłaniam się do opinii, że było to celowe działanie nauczycieli.

Natychmiast po wyjściu nauczyciela padało hasło dziennik!, najszybszy z uczniów dopadał zeszytu, a pozostali oblegali stół tworząc tzw. kupę – każdy chciał, jeżeli nie zobaczyć, to przynajmniej usłyszeć swoje oceny.

Nie miałem potrzeby dowiadywania się swoich ocen, ponieważ były mi doskonale znane, więc przy takich okazjach stałem z boku i obserwowałem zachowanie większości moich koleżanek i kolegów. Przyglądając się kłębiącej się nad stołem masie ciał zauważyłem zadartą sukienkę i odsłonięte do połowy uda jednej z koleżanek. Ulegając nagłemu impulsowi podszedłem, wsunąłem dłoń pod sukienkę i przesunąłem ją wyżej, aż natrafiłem na delikatny materiał i skondensowane ciepło. Oczekiwałem gwałtownej reakcji, tymczasem nastąpiło jedynie przyzwalające rozluźnienie ud. Znalazłem się po prostu w nieznanego mi gatunku malinach i jedyne, co w tej sytuacji mogłem zrobić, to szybko opuścić niebezpieczną strefę. Odpowiedzi na pytanie, dlaczego potencjalni kawalerowie dają się tak bezlitośnie drapać nie znalazłem, nauczyłem się za to innej ważnej rzeczy – żeby nie pchać łap w różne miejsca bez świadomości celu, w jakim się je wysyła. Przez pewien czas odbierałem dwuznaczne uśmiechy i awanse od  nieco starszej ode mnie koleżanki, ale nie byłem jeszcze gotowy na ich przyjęcie.   (cdn)      

 TT


Hajnówka w latach 60.


Urząd Miasta Hajnówka  17-200 Hajnówka ul. Zina 1
tel. 0 prefix 85 6822180, 6826444