Trochę brakuje mi tu czasu obejmującego
lata licealne, a więc początek lat 60. ubiegłego wieku – niezupełnie
pasują do przyjętej koncepcji – postaram się wrócić do nich po
zakończeniu Poszukiwań, być może w postaci suplementu. Zanim
przejdę do głównego tematu tego odcinka, czyli jedynego przypadku
dość perfidnej indoktrynacji w szkole – pozostałe miały charakter
rutynowy, jak różne akademie i pierwszomajowe pochody i dotyczyły
wszystkich – chciałbym opisać, w jaki sposób doszedłem do
nietypowego sposobu pisania wypracowań i prac domowych w ogóle,
ponieważ tą metodę stosuję przy pisaniu do dziś. W tym momencie
wypada mi chyba przyznać się, że byłem prymusem, ale fakt ten nie
sprawiał mi szczególnej satysfakcji; tak było i tyle. Już na
półrocze klasy pierwszej miałem propozycję przeniesienia do klasy
drugiej i podobne propozycje miałem jeszcze dwukrotnie w klasach
wyższych, ale z nich nie skorzystałem. Trzeba przyznać, że rodzice
zachowali się racjonalnie i pozwolili mi decydować samodzielnie, ja
zaś nie widziałem powodu skracania czasu nauki. Oczywiście powód
główny był inny – nikt przecież chętnie nie zmienia środowiska na
nowe, niekoniecznie przychylne, a tu musiałbym zmienić znanych mi
już rówieśników na starszych uczniów. Pierwsze zadania domowe były
tak proste, że odrabiałem je natychmiast po podyktowaniu przez
nauczycieli, a czasem kończyłem podczas przerwy; takie postępowanie
wynikało oczywiście z pragnienia jak najszybszego opuszczenia domu
po powrocie ze szkoły. Rodzice początkowo skrupulatnie sprawdzali
zeszyty, ale nie mogli zakwestionować oświadczenia: Wszystko
odrobione!, mogłem więc biec na dwór i oddawać się hulankom i
swawolom. Bycie prymusem to nie tylko sam miód i fory u nauczycieli;
moi koledzy uważali, że mam obowiązek udostępniać im zeszyty w celu
odpisania prac – co akurat było mi zupełnie obojętne – i w ich
mniemaniu nie był to żaden powód do wyrażania wdzięczności; uznali
to za mój psi obowiązek. Tego było nieco za wiele i po rozważeniu
sytuacji zmieniłem diametralnie sposób postępowania.
Dawny budynek Szkoły Podstawowej Nr 2
Rodzicom, zadowolonym z pochwał wysłuchiwanych na
wywiadówkach wystarczył mój okrzyk: Wszystko odrobione!, ja
natomiast lekcji nie odrabiałem i do klasy przychodziłem pozornie
nieprzygotowany, mając wszystko dokładnie ułożone w pamięci. Na
prośby o odpisanie pracy odpowiadałem zgodnie z prawdą, że nie mam
odrobionej lekcji; jako dowód chętnie służyłem zeszytem, a
natychmiast po dzwonku na lekcję rozpoczynałem odrabianie zadań. Nie
miałem żadnych problemów z matematyką, natomiast napisanie
wypracowania, zwłaszcza w starszych klasach wymagało nieco czasu,
więc zdarzało mi się dopisywać końcówkę wypracowania podczas
czytania, lub recytować ją z pamięci, ale były to przypadki
incydentalne, ponieważ jeśli już bywałem wywoływany do odczytania
wypracowania, to zazwyczaj miało to miejsce na zakończenia
odpytywania. Było to bodajże w klasie siódmej – chociaż głowy uciąć
nie dam – kiedy do naszej szkoły trafił nowy nauczyciel, łączący tak
odmienne specjalności jak gimnastykę – wtedy już chyba w – f, czyli
wychowanie fizyczne – i historię. (Pamiętam natomiast podręcznik do
historii, nietypowego, większego formatu, w czerwonych, twardych
okładkach – była to historia Polski i obejmowała m. in. okres
rozbiorów).
Pominę nazwisko nauczyciela – jest ono na tyle popularne w tych
stronach, że jego podanie mogłoby prowadzić do nietrafnych
skojarzeń. Zazwyczaj występował w błękitnym garniturze z bistoru –
to rodzaj modnej wówczas tkaniny ze sztucznego włókna – i krawacie;
stojąc przed klasą i kołysząc się w przód i w tył na obcasach i
czubkach wypolerowanych na glanc butów wkładał dłonie do kieszeni
nienagannie odprasowanych spodni i spoglądał na dziewczęta takim
wzrokiem, że te rumieniły się i spuszczały powieki, a chłopcy
porozumiewawczo szturchali kolegów łokciem w bok.. Szybko stałem się
jego pupilem i często chwalił mnie wobec uczniów lub innych
nauczycieli, co przyjmowałem z zażenowaniem. Dziwnie wyglądały
prowadzone przez niego lekcje historii: przejechawszy się krótko a
dobitnie po polskich panach, zdrajcach i sprzedawczykach i
wyraziwszy współczucie uciśnionemu ludowi, na jedną z lekcji
przyniósł powieść Karola Maya Winnetou. Podał temat lekcji,
określił fragment w podręczniku, którego mamy nauczyć się i podał mi
książkę ze słowami: Teraz, Topolski, poczytasz wszystkim na głos
tą wspaniałą powieść. Czytałem więc na lekcjach historii
powieść, w której prawie na każdej stronie występuje jeśli nie mój
czerwony brat, to przynajmniej czerwony brat, a czasem cała kupa
czerwonych braci. Zdarzało się czasem tak, że nagle odczuwałem w
jednym punkcie swoich pleców, nieco poniżej karku, wzrok wszystkich
siedzących za mną; po chwili tworzyła się tam kropelka potu i powoli
spływała wzdłuż kręgosłupa, po niej następna i następna i dopiero
nadzwyczajny zwrot akcji sprawiał, że zapominałem o wielookim
potworze, wbijającym wzrok w moje plecy.
TT