Home

Ilość odsłon: 3262   Data publikacji:  2005-10-07

Poszukiwanie minionego czasu

    Z pewnym zaskoczeniem, a jednocześnie z żalem dochodzę oto do konkluzji, że nieuchronnie zbliża się czas zakończenia poszukiwań minionego czasu; bieg lat i moje dorastanie sprawiło coraz szybsze indywidualizowanie się – z rozentuzjazmo-wanego tłumu – i kontynuacja Poszukiwań byłaby nieuchronnie związana z ekshi-bicjonizmem, a żadnych zboczeń nie zamierzam Państwu serwować.

     Trochę brakuje mi tu czasu obejmującego lata licealne, a więc początek lat 60. ubiegłego wieku – niezupełnie pasują do przyjętej koncepcji – postaram się wrócić do nich po zakończeniu Poszukiwań, być może w postaci suplementu. Zanim przejdę do głównego tematu tego odcinka, czyli jedynego przypadku dość perfidnej indoktrynacji w szkole – pozostałe miały charakter rutynowy, jak różne akademie i pierwszomajowe pochody i dotyczyły wszystkich – chciałbym opisać, w jaki sposób doszedłem do nietypowego sposobu pisania wypracowań i prac domowych w ogóle, ponieważ tą metodę stosuję przy pisaniu do dziś. W tym momencie wypada mi chyba przyznać się, że byłem prymusem, ale fakt ten nie sprawiał mi szczególnej satysfakcji; tak było i tyle. Już na półrocze klasy pierwszej miałem propozycję przeniesienia do klasy drugiej i podobne propozycje miałem jeszcze dwukrotnie w klasach wyższych, ale z nich nie skorzystałem. Trzeba przyznać, że rodzice zachowali się racjonalnie i pozwolili mi decydować samodzielnie, ja zaś nie widziałem powodu skracania czasu nauki. Oczywiście powód główny był inny – nikt przecież chętnie nie zmienia środowiska na nowe, niekoniecznie przychylne, a tu musiałbym zmienić znanych mi już rówieśników na starszych uczniów. Pierwsze zadania domowe były tak proste, że odrabiałem je natychmiast po podyktowaniu przez nauczycieli, a czasem kończyłem podczas przerwy; takie postępowanie wynikało oczywiście z pragnienia jak najszybszego opuszczenia domu po powrocie ze szkoły. Rodzice początkowo skrupulatnie sprawdzali zeszyty, ale nie mogli zakwestionować oświadczenia: Wszystko odrobione!, mogłem więc biec na dwór i oddawać się hulankom i swawolom. Bycie prymusem to nie tylko sam miód i fory u nauczycieli; moi koledzy uważali, że mam obowiązek udostępniać im zeszyty w celu odpisania prac – co akurat było mi zupełnie obojętne – i w ich mniemaniu nie był to żaden powód do wyrażania wdzięczności; uznali to za mój psi obowiązek. Tego było nieco za wiele i po rozważeniu sytuacji zmieniłem diametralnie sposób postępowania.


Dawny budynek Szkoły Podstawowej Nr 2

   Rodzicom, zadowolonym z pochwał wysłuchiwanych na wywiadówkach wystarczył mój okrzyk: Wszystko odrobione!, ja natomiast lekcji nie odrabiałem i do klasy przychodziłem pozornie nieprzygotowany, mając wszystko dokładnie ułożone w pamięci. Na prośby o odpisanie pracy odpowiadałem zgodnie z prawdą, że nie mam odrobionej lekcji; jako dowód chętnie służyłem zeszytem, a natychmiast po dzwonku na lekcję rozpoczynałem odrabianie zadań. Nie miałem żadnych problemów z matematyką, natomiast napisanie wypracowania, zwłaszcza w starszych klasach wymagało nieco czasu, więc zdarzało mi się dopisywać końcówkę wypracowania podczas czytania, lub recytować ją z pamięci, ale były to przypadki incydentalne, ponieważ jeśli już bywałem wywoływany do odczytania wypracowania, to zazwyczaj miało to miejsce na zakończenia odpytywania. Było to bodajże w klasie siódmej – chociaż głowy uciąć nie dam – kiedy do naszej szkoły trafił nowy nauczyciel, łączący tak odmienne specjalności jak gimnastykę – wtedy już chyba w – f, czyli wychowanie fizyczne – i historię. (Pamiętam natomiast podręcznik do historii, nietypowego, większego formatu, w czerwonych, twardych okładkach – była to historia Polski i obejmowała m. in. okres rozbiorów).
Pominę nazwisko nauczyciela – jest ono na tyle popularne w tych stronach, że jego podanie mogłoby prowadzić do nietrafnych skojarzeń. Zazwyczaj występował w błękitnym garniturze z bistoru – to rodzaj modnej wówczas tkaniny ze sztucznego włókna – i krawacie; stojąc przed klasą i kołysząc się w przód i w tył na obcasach i czubkach wypolerowanych na glanc butów wkładał dłonie do kieszeni nienagannie odprasowanych spodni i spoglądał na dziewczęta takim wzrokiem, że te rumieniły się i spuszczały powieki, a chłopcy porozumiewawczo szturchali kolegów łokciem w bok.. Szybko stałem się jego pupilem i często chwalił mnie wobec uczniów lub innych nauczycieli, co przyjmowałem z zażenowaniem. Dziwnie wyglądały prowadzone przez niego lekcje historii: przejechawszy się krótko a dobitnie po polskich panach, zdrajcach i sprzedawczykach i wyraziwszy współczucie uciśnionemu ludowi, na jedną z lekcji przyniósł powieść Karola Maya Winnetou. Podał temat lekcji, określił fragment w podręczniku, którego mamy nauczyć się i podał mi książkę ze słowami: Teraz, Topolski, poczytasz wszystkim na głos tą wspaniałą powieść. Czytałem więc na lekcjach historii powieść, w której prawie na każdej stronie występuje jeśli nie mój czerwony brat, to przynajmniej czerwony brat, a czasem cała kupa czerwonych braci. Zdarzało się czasem tak, że nagle odczuwałem w jednym punkcie swoich pleców, nieco poniżej karku, wzrok wszystkich siedzących za mną; po chwili tworzyła się tam kropelka potu i powoli spływała wzdłuż kręgosłupa, po niej następna i następna i dopiero nadzwyczajny zwrot akcji sprawiał, że zapominałem o wielookim potworze, wbijającym wzrok w moje plecy.

TT


Urząd Miasta Hajnówka  17-200 Hajnówka ul. Zina 1
tel. 0 prefix 85 6822180, 6826444